krótka relacja z soboty na jubileuszowym festiwalu w cieszanowie, w celu upamiętnienia.
bramki otwarte o 15:30. przy wejściu każdy obowiązkowo zmacany przez młodych ludzików z obsługi, czy aby nie wnosi bomby, gnata, czy innego niebezpiecznego przedmiotu.
i tu mała uwaga - skoro już wśród obmacujących były dziewuszki, to chyba naturalniej byłoby, gdyby to one sprawdzały facetów, a nie typ typa a typeska typeskę, jak to miało miejsce.
na szczęście na tym wątek lbgt się wyczerpał.
o godz 16 na scenie zainstalowali się laureaci ubiegłorocznego konkursu z małej sceny - zanana mi już ze zwierzyńca tyska klaustrofobia. chłopaki pograli ze 20 minut, tłumów pod scenę nie zwabili, zresztą podobnie jak występujący po nich ukraińcy z exact division
poważne granie zaczęło się kwadrans po 17 od koncertu armii. konfenansjer z rozbrajającą szczerością powiedział, że taka kapela powinna grać o 21, ale "nie wszyscy pasażerowie zmieszczą się na miejscu obok kierowcy". no, bez kitu. to kto jak nie armia ma siedzieć obok kierowcy? nawet jakaś luxtorpeda zasłużyła na bardziej klimatyczną scenografię? czym?
w każdym razie ekipa budzyńskiego udowodniła, że jest w formie. w ciągu godzinnego występu elegancko odegrali sporą część "legendy", jeden kawałek z "trio dante" i niestety ze trzy z późniejszych, już jawnie sekciarskich płyt. zabrakło natomiast "aguirre" czy "saluto" z debiutu.
dezerter jak to dezerter, słońcem na niebie się nie przejął i zagrał kapitalny koncert z cyklu greatest hits + 2 kawałki z ostaniej ep-ki. widać i słychać, że
grają nie dla kasy, tylko z czystej pasji. pod sceną wspólna zabawa i skandowanie trzech pokoleń słuchaczy. obok mnie po lewej pogo z udziałem kilku panów pod pięćdziesiątkę, a po prawej mój rówieśnik z tańczącą 10-letnią na oko córką i parę lat starszym synem śpiewającym z resztą publiki refren "ostatniej chwili".
no i jacek chrzanowski z hey-a na basie, to jednak dla dezertera wartość dodana. na żywo słychać jak kumatą sekcję rytmiczną stanowią z grabowskim.
po dezerterze pod sceną wymiana publiki z punkowej na studenciaków, ministrantów i innych dziwnych ludzi słuchających luxtorpedy. czyli dla mnie właściwa pora na zwiedzenie lokalnych stoisk z pamiątkami i z żarciem.
wróciłem w okolicę sceny na ostatnie fragmenty luxtorpedy, gdy kapela robiła publikę w konia pierwszymi taktami "taty dilera" z repertuaru knż, a litza tradycyjnie pierdzielił wykłady o zdolnościach reprodukcyjnych swoich i swego potomstwa.
przed koncertem pidżamy całkowitej wymiany publiki nie było. chyba tylko ministranci zmyli się w popłochu spod sceny, zastąpieni nielicznymi załogantami, pamiętającymi pewnie pierwsze jarociny oraz mrowiem przeciskających się do przodu egzaltowanych nastolatek z dymiącymi szlugami między palcami.
obie grupy spotkał pewnie lekki zawód, bo z najstarszych płyt pidżama zagrała tylko "gnijącą modelkę w taxi" i "pasażera" na bis, a tematu strachów na lachy w ogóle nie było. była natomiast obietnica wydania we wrześniu nowego longplaya oraz cały zestaw pidżamowych szlagierów i doskonała zabawa wielotysięcznej publiki. grabaż na końcu wyraźnie zadowolony, bo tego wieczoru najbardziej fałszujący wokalista w polsce ewidentnie się przyłożył i koncertu nie położył.
na dubiozę i vadera już nie zostałem, ale i tak warto było się na ten wschodni łutstok wybrać, bo organizacja sprawna, a atmosfera bardzo pozytywna. no i brak owsiaka +1 do wartości. za rok spróbuję w szerszym zakresie.